Jedno z ważniejszych tegorocznych wydarzeń frizbowych w Polsce. Trzy dni w stolycy, wśród wspaniałych, wykwalifikowanych trenerów (Agnieszka, Ania, Asia, Marta, Paula, Terka, Thomas, Viki). Trzy dni pławienia się we własnym frizbi sosie, branżowych heheszków, spotykania starych znajomych, z którymi widzimy się na żywo kilka razy do roku, właśnie przy okazji imprez takich jak ta. Jestem pełna podziwu dla ogromu pracy, jaki organizatorzy w każde wydarzenie tego typu (czy są to Dog Games, czy Latające Psy, czy właśnie Latająca Akademia) – wszystko zapięte jest na ostatni guzik, profesjonalne i po prostu fajne. Wielkie ukłony dla rodziny R.!
(Aparat targałam codziennie lecz nie wykonałam ani jednego zdjęcia – dzięki uprzejmości innych możecie mieć pełen ogląd rozmachu tego fantastycznego wydarzenia!)
Latająca Akademia to projekt, multi-seminarium. Udało mi się być tam po raz drugi, pierwszy raz wybrałam się tam z zupełnie niewielkim Balem i właśnie wtedy podłapaliśmy złośliwego frisbee-bakcyla. Ogólna idea jest taka: zebrać kilku świetnych szkoleniowców, dodać wielu frisbee zapaleńców, kilka dni pełnych wytężonej pracy…i gotowe! Może w tym tkwi fenomen sukcesu Latającej Akademii – mimo, że pogoda nie sprzyjała (zdecydowaną większość czasu wlewałam w siebie kolejne kubki herbaty w przerwach walcząc z wiatrem wiejącym zewsząd), mimo, że od przeróżnych chwytów dysków można było wykręcić sobie bark ze stawu, a postronne osoby, niczym postacie z jakiegoś absurdalnego skeczu przejeżdżały na rowerach środkiem pola treningowego, tudzież zaglądały do klatek osłoniętych kocami, codziennie rano, nawet przed pierwszą kawą cieszyła mi się twarz, wiedząc, że zaraz ruszamy po kolejną dawkę wiedzy polaną obficie ubawem po pachy.
Nasze zmagania zaczynaliśmy o 9, a kończyliśmy o 18 z jednogodzinną przerwą na obiad. Nie wiem, czy mi uwierzycie, ale mimo temperatury oscylującej na granicy 12 stopni Celsjusza, te 9 godzin mijało w kosmicznym tempie i pozostawiało spory niedosyt. Zasada tej edycji była taka, że mamy swoich opiekunów grupy (wraz z Balem byliśmy w grupie J – Asi Korbal) i to z nim spędzamy pierwsze 4 godziny pracy, aby następnie przenieść się na pole naszego drugiego instruktora (pierwszego dnia była to Vika, drugiego i trzeciego Marta). W efekcie mieliśmy możliwość zapoznania się aż z 3 różnymi osobami, odmiennym podejściem do pozornie tych samych zagadnień i ćwiczeń. Znów próbowałam zgłębić techniki idealnego floatera, nieskazitelnego backhanda i reszty brushy, hammerów, overhandów...dość powiedzieć, że po poprawnie wyrzuconym backhandzie wzruszona Marta najpierw otarła łzę z oka, a następnie przytuliła mnie (albo usiłowała udusić, opcji jest wiele).
Myślę, że to był przełom w jej karierze trenera – materiału tak opornego w kwestii ruchu nadgarstkiem i uścisku palców spoconych z wrażenia na kawałku plastiku, połączonych z brakiem koordynacji na ścieżce neuronów pomiędzy niewielkim mózgiem a unerwioną ruchowo prawicą tudzież językiem przygryzionym z wrażenia i lekkim wytrzeszczem obu oczu, jeszcze nie spotkała. To było karkołomne zdanie? To wyobraźcie sobie jaką gehennę dziewczęta przeżywały ze mną codziennie usiłując wtłoczyć do mojego upośledzonego motorycznie ciała, choć odrobinę pamięci mięśniowej, nie zrażając się moim zgrzytaniem zębów, nerwowymi próbami obrócenia mojej namacalnej indolencji w fantastyczny żarcik, których zamierzeniem było zerwanie obu boków prowadzącego wraz z ubytkiem szkliwa, ze względu na ubaw po obie pachy. Mówię Wam, pan Karol z Familiady może mi dyski szlifować. Dość powiedzieć, że moje butne stwierdzenie, że debiutuję we Wrocławiu, budziło lekko tłumiony, nerwowy chichot i prowokowało natychmiastową zmianę tematu.
W każdym razie – chyba ze dwa razy oddałam poprawny technicznie rzut. Baloo, rzecz oczywista, nie złapał go , gdyż przyzwyczajony jest do telepiących się niczym żar powietrza nad Saharą, szalonych kalafiorów, bez kręgosłupa moralnego i spinu (ponad rok szlifowania techniki i mój nadgarstek wciąż mówi: ” no thank you, try again later”). Każdy rzut, który nosi znamiona w miarę poprawnego powoduje u niego opad szczęki tudzież wprawia go w lekki stupor (Ale, że jak to? Nie trzeba obrócić głowy o 240 stopni w lewo i zrobić salta w powietrzu aby dopaść dysk? To co to za zabawa?).
Dooobra, no aż tak źle nie było, ale wciąż technicznie raczkuje i cała moja para poszła w ogarnięcie zagadnienia pod wiele znaczącym tytułem Disc Management oraz zapobieganie bieganiu po polu jak oparzona, przy akopaniamencie wybranej fristajlowej piosenki. Grupowa wizja na całkiem nowy, wypasiony free pod tytułem “Pies na siad-zostań, a my przez dwie minuty wijemy się dookoła niczym dziki wąż na speedzie” jest wciąż do zrobienia, jakby co. Reasumując – milion wartościowych informacji, próby sklejenia sekwencji we freestyle połączony z pląsaniem po polu, wyszlifowanie nowych overów sztuk 2, kolejna część układu, wielki kop motywacyjny, wspaniali, cudowni ludzie. Warto było!
A jak dawał sobie radę piesek? Wspominałam Wam wiele razy, że Baloo uważa, że atmosfera zawodów, czy seminariów frisbee to woda na jego młyn. Podróżuje wtedy na obłoku złożonym z samozadowolenia, zapału i satysfakcji z istnienia. Zresztą tylko spójrzcie:
Nie mogę mu nic zarzucić. No, może pierwszy dzień, pierwsze wejście, euforia z roboty rzuciła mu się nieco na mózg i doszło do zwarcia, przez co trochę pałczył (w Bala uniwersum to wyskakiwanie dwadzieścia metrów wzwyż, nie przejmując się tym, czy dysk aby da się z takiego skoku złapać), ale potem już było z górki i jego pracy, zaangażowaniu i kondycji nie mogłam nic zarzucić. To bardzo wymagające warunki – zarówno psychicznie, jak i fizycznie, dlatego dobrze, żebyście brali pod uwagę dobro piesków na takiej imprezie. Moim zdaniem bardzo ważna jest klatka, która umożliwi psu odpoczynek między wejściami, rozgrzewka i wysikanie psa przed pracą oraz rozprężenie go po sesji. Zauważyłam, że wiele osób próbowało jeszcze między sesjami pracować z psem, przez co podczas właściwej pracy pies nie bardzo miał chęci i siły dawać z siebie sto procent – trochę szkoda jechać taki kawał drogi, marznąć po to, żeby potem piesek mówił “mamo niekoniecznie, kiedy przerwa?“. Dla niewprawnych psów ogrom bodźców (pies biega obok, ktoś szczeka, ktoś się rozgrzewa, ktoś głośno chwali, dyski latają, inne pieski się bawią) to naprawdę arcytrudne rozproszenie, nie zawsze do przejścia na jeden raz. Dobrze wypoczęty umysł i jasne kryteria rozpoczęcia pracy połączone z rozgrzewką ( u nas to wypuszczenie z klatki z komendą “porobimy coś?” plus rytuał rozgrzewki, choć już samo sięgnięcie po dyski mojemu psu mówi, że będzie ukochana robota) i kończenie przed zajechaniem pieska, sukcesem to taka podstawa pracy w takim miejscu. Myślę, że teraz jakbym miała szczeniaka, to największy nacisk kładłabym na to, żeby nauczył się wypoczywać w klatce, bez tego ani rusz na seminaria, nie wspominając już o zawodach, które bywają jeszcze trudniejsze w kwestii wypoczynku.
Druga psia kwestia – niezmiennie fascynuje mnie zachowanie naszych, madzonowych psów. Wiedzą, że są stadem, jedną ekipą i tak się traktują. Tworzą w miarę zgraną klikę, która stara się wspierać siebie nawzajem i ochraniać, jednocześnie minimalizując granice nieosiągalne dla piesków z zewnątrz (proszę, napij się z mojej miski, połóż się tutaj, jest jeszcze trochę miejsca, damy radę). To dla mnie fascynujące jak psy potrafią w mig rozpoznać “swojego” i manewrować nastawieniem w zależności od tego, z kim mają do czynienia.
Reasumując – takie wydarzenie polecam każdemu zapaleńcowi dogfrisbee. To taki przegląd wartościowych zawodników i szkoleniowców tego sportu w Polsce ( i nie tylko!). Nie trzeba być zaawansowanym, ba, nie trzeba mieć nawet aportu, żeby zacząć zabawę w plastikowe talerzyki. To naprawdę jedyne takie wydarzenie w Polsce, multiseminarium, gdzie zawodnik spotyka się z zupełnie początkującym.Wymiana doświadczeń, różne spojrzenia na pracę, odmienne doświadczenia i nowe pomysły. Ja jestem bardzo zadowolona. Uważam, że warto się wybrać (może w przyszłym roku się uda?), może i w Waszym piesku drzemie frizbi wymiatacz?
Korzystając z okazji, w mojej stopce redakcyjnej chciałabym bardzo podziękować wszystkim Wam, którzy zaczepiali na na Latającej Akademii i przekazywali bardzo miłe słowa skierowane pod naszym adresem. Bardzo Wam dziękuję, chyba nie zdawałam sobie sprawy z zakresu naszego bloga – zrobiliście mi te trzy dni, daliście kolejnego powera na trzy miesiące. Dziękuję dziękuję, dziękuję! <3 Jednocześnie bardzo dziękuję za nominacje do Top Blog Awards – nie wiem, kto mnie zgłosił, ale poczułam się bardzo wyróżniona. Skoro już jestem zgłoszona, to może zawalczmy o głosy? Tutaj podrzucam Wam link do głosowania – będzie mi miło, jeśli klikniecie My Heart Chakra 🙂
Top Blog Awards 2017 – Wybieramy najlepszy Blog o Kotach i Psach
Byliście na którejś z edycji Latającej Akademii? A może dopiero planujecie wybrać się na takie seminarium? Ja gorąco polecam!
Uwielbiam twoje wpisy, ogólnie uwielbiam tego bloga. Latająca Akademia to na prawdę musi być coś, jednak jak sama wspominałaś, dla frizbowych zapaleńców. Ja i mój ,,sportowy świr” raczej dążymy w innym kierunku jednak kto wie kto wie 😀 Na pewno byłoby to dla niego coś co wyciągnęłoby z niego resztki sił, bo nie jest jeszcze przyzwyczajony do kilkugodzinnej pracy z chwilami odpoczynku. Pozdrawiamy!!
Bardzo pięknie Ci dziękuję – coraz więcej otrzymuję słów uznania, rosną mi skrzydła!
A w jakim kierunku dążycie? 😀 To prawda, to jest bardzo obciążające doświadczenie, niełatwe nawet dla wyjadaczy!
Sztos ! 🙂
Fajnie było Cię spotkać na Akademii i chwilę pogadać .. Keep the good work !!
Żółwik oraz uszanowako! Mega fajnie mieć takich Czytelników!