Latające Psy Gdynia

Zdjęcie – Tomek Mońko, K9 action photography.

Dwanaście psów, siedem bab, jeden facet…brzmi jak początek kiepskiej amerykańskiej komedii, prawda? Nie, takie rzeczy tylko w madzonach (oddział hartczakrowo)! Tym razem zawiało nas nad polskie morze – powszechnie wiadomo, że Bałtyk od Śląska dzieli niemało kilometrów, dlatego postanowiliśmy grupowo wyjechać nieco wcześniej, żeby móc choć trochę skorzystać z uroku “wypoczynku” nad morzem. Zawody zawsze odbywały się w Sopocie, tym razem niestety władze miasta bardzo późno bardzo brzydko wypięły się w kierunku organizatorów, przez co musieli oni bardzo szybko szukać miejsca na zastępstwo. Padło na gdyński park – Kolibki. Zapraszam Was na całkowicie luźną relację z naszego mini – urlopu, oraz zawodów!

Nasz wyjazd zaplanowany był na środę popołudniu – część pracująca mogła jeszcze odbębnić dniówkę w pracy bez nadszarpnięcia urlopu, część niepracująca miała czas na regenerację przed podróżą. Następnie nastąpiła arcyśmieszna próba zapakowania miliona bagaży w trzy auta i jedną zgrabną trumienkę, rozlokowanie bardzo dużej ilości psów i nieco mniejszej ludzi. Informacje czysto praktyczne – wyjechaliśmy po godzinie 17, a nad morzem byliśmy już w okolicach 23:30 – dla takiego dinozaura jak ja, który pamięta całodniowe wyprawy nad morze z dziadkami była to rzecz nie do pomyślenia. W tak zwanym międzyczasie padł pomysł aby dziś już nie kłaść się spać, jeno zakupić alkohol i pójść na wschód słońca porobić zdjęcia pieskom. Wszyscy radośnie przyklasnęli temu pomysłowi, wydali morze monet na stacji benzynowej na wyszukane trunki (różowe wino za 9,99zł), a następnie zgodnie o 3 w nocy rozeszliśmy się do domków obiecując sobie, że już jutro to na pewno!

Blady świt nastąpił o godzinie 11. Graliście kiedyś w “This war of mine“? Tam na początku każdej doby wyświetla się informacja “Day 2, Day 6, Day 9...”. W tenże poranek Pan Mąż wstał i z grobową miną oznajmił mi “Wyjazd Madzonowy. Dzień drugi.” 😛 Wyruszyliśmy na psią plażę, przywitać się z morzem. Pucznik widział je po raz pierwszy, więc był nieco zdziwiony. Morze również uprzejmie zdziwiło się na widok Pucznika. Pucznik usiłował się napić z morza, po czym natychmiast oddała morzu, co morskie. Po tej próbie sił rudy piesek postanowił, że morze należy pokochać za to, jakim jest (troszkę tak jak ja kocham tego rudego pieseczka), i bez opamiętania zaczął aportować wszelkiej maści piłki i piłeczki hojnie wyrzucane przez członków madzonu.

*Pejzaż z milionem psów i nostalgicznym Panem Mężem w tle.*

Dniu drugiemu, a według PM nawet trzeciemu, przyświecała idea “jutro zawody, trzy fristajle robimy, a może by tak trening”? Jednocześnie krążąc po sopockim Monciaku zauważyłyśmy bardzo zachęcające stoisko – Bubble Waffle – czyli lody, gofry i znane ciastki (Oreo, Rafaello i Twix) w jednym, a następnie jeszcze wcześnie udać się na pole, rozłożyć wille Madzon – plan, który nam przyświecał wydawał się być bez skazy – cóż mogło pójść nie tak? Ano – większość. Primo – siedem bab się wybiera. Secundo – osiem psów startuje – każdy potrzebuje czasu i wielce oświeconych rad reszty. Tertio – musiały być lody. Quatro – wszystkie powyższe sprawiły, że na polu startowym zjawiłyśmy się w późnych godzinach popołudniowych.

Oczywista nie było już miejsca w strategicznym miejscu pola, w efekcie udało nam się utrafić całkiem miłą miejscówkę tuż przy lesie, w zacienionym miejscu, dzięki czemu psy nie przegrzewały się w namiocie, mogły odpocząć. Trochę na nieszczęście mieliśmy namiot tuż przy pokazach kaczek i bardzo wiele różnych ludzi usiłowało przemknąć niezauważenie i ustawić się w naszym namiocie (najbardziej zaskoczyła mnie wielce dyskretna kobieta z…samojedem, która chciała tylkopopaczeć podczas rozgrywania konkurencji Time Warp). Miałyśmy również fantastyczny pomysł, aby pod wieczór pójść i usiąść z napojem nad morzem. Fantastyczne uczucie, cisza, szum fal, ciche pogaduszki przerywane co chwilę szczekiem naszych kochanych futrzaków, prysznicem, piaskiem w oku, pazurem na bosej stopie oraz powtarzanych jak mantrę, co chwilę przez innego członka ekipy “WYJDŹ”, “ODEJDŹ”, “POŁÓŻ SIĘ”. Powiadam Wam – lepszego relaksu nie znajdziecie 😛

fot. Paw Shots Photography

O samych zawodach napisałam Wam tyle, że pewno wylewa Wam się uszami 😛 Jak już pewnie wiecie, Puczineczka startowała w dwóch konkurencjach – Throw and Go i Frizgility (w obu na poziomie 1). Jestem z niej bardzo dumna – po pierwsze jej powrotom i generalnie aportowi nic zarzucić nie mogę (a był to piesek który nie szarpał się i nie aportował w ogóle). Jeśli chodzi o śledzenie i łapanie dysków również nie miałam większych zastrzeżeń – bardzo się starała, dużo myślała i nie wyskakiwała na pałę. Mam wrażenie, że z zawodów na zawody robi się coraz mądrzejsza i coraz mniej pałczy. Jak to na zawodach, warunki były zmienne i nie zawsze sprzyjające – na TnG dwukrotnie oślepiło ją słońce tak, że straciliśmy sekundy na odszukaniu dysku w trawie (nie potrafiła zlokalizować gdzie upadł). We frizgility poszło jej świetnie i tutaj przypał z obu stron – gdyby nie mój foot fault a jej spałczenie łatwego dysku, zakwalifikowalibyśmy się do rundy masters (o te 10 punktów różnicy, no!).  Zresztą sami popatrzcie (PM nie zdążył nagrać pierwszego pokonania przeszkód – tak pędziła :P):

Także faktycznie ze startu na start trochę puchłam z dumy, bo o ile wyniki nie były wybitnie porywające (16/67 frizgility i jakiś mocny środek w Tng), to sama jej praca, jej radość i duma z wykonania zadań, jej wykonywanie poleceń i współpraca ze mną była wspaniała. Naprawdę schodząc ze startów bardzo cieszyłam się, że już możemy wspólnie sprawdzać się na zawodach. To naprawdę fantastyczna rzecz. Poza zawodami, jako piesek wrzucony w niełatwe warunki, również sprawdzała się wyśmienicie – ani razu nie doszło do spiny z żadnym psem (usiłowała nieco mentalnie zgnoić Szejpa, ale bardzo bezszelestnie, żebym tylko brońpanieboże się nie zorientowała :P), potrafiła zachować trzeźwość umysłu w tłumach na Monciaku (płacz dzieci, cmokający ludzie, czekanie przy budkach z lodami, wystrzały kapiszonów), deszcz, burza, plaża i zabawki plus inne psy – wszędzie była w miarę mądra. Oczywiście cały czas była monitorowana i pilnowana, miała swoje epizody oślego mózgu, ale jednak już powoli stała się psem, z którym da się wybrać na taki trudny wyjazd – i nie zwariować a i ona czerpie z tego przyjemność, nie stresuje się i potrafi odpoczywać. O to walczyłam te kilka lat właśnie.

Puczi mówi, że gdyby ja jednak to agility…to ona bardzo chętnie!

 

Baloo, jak to Bal, zachowania czepić się nie mogę, a jeśli chodzi o starty – to już sami wiecie najlepiej. Zupełnie niespodziewanie udało nam się zdobyć miejsce trzecie na naszych pierwszych pełnoprawnych zawodach. Jestem z niego i z siebie bardzo dumna. Pierwszego dnia miałam gorące marzenie ustawić się gdzieś w pierwszej dziesiątce – ani nie byłam pewna swoich możliwości, ani tak naprawdę nie sądziłam, że zgramy się z Balem. No i oczywiście byłam przekonana, że dwa trafienia do Sweet Spot leżą daleko poza moimi kompetencjami. Jak było, możecie sobie obejrzeć o tutaj:

Ze swojego startu zeszłam niezadowolona, głównie z powodu porypania sekwencji (tuż po backhandzie pod nogą miałam zmienić pozycję do overa, a następnie wyrzucić thumbera – jak widać na filmiku nie zdążyłam zmienić miejsca na polu i nerwowo usiłowałam poprawić rzuty pod wiatr :P). Dostałam kontrolny opr od ekipy, dowiedziałam się, że źle nie było, Wierna twardo twierdziła, że było super i mam nie marudzić. W międzyczasie zaczęłyśmy dopingować nasze fristajlowe dwójki, nie było czasu spojrzeć na wyniki. Okazało się jednakowoż, że nasz wynik jest drugim wśród sobotnich free (w doborowym towarzystwie Niny z Kiwi i Amelii z Nuvim). W związku z tą radosną nowiną pół nocy nie spałam, i następnego dnia wyszłam na mokrą trawę (warunki skiepściły się, padał deszcz i co jakiś czas niefajnie zawiewało, bałam się, że wyrżnę o ziemię tak, że nawet Bal dostanie wstrząsu mózgu :P). Nie będę owijać w bawełnę – trochę mnie zjadło. Zeszłam ze startu tak niezadowolona, że chciałam się ugryźć w dupę pewna, że po takiej manianie to podium nie obronię. Nie zdążyłam rozprężyć psa, kiedy usłyszałam informacje, że pierwszy raz w historii polskich zawodów w formule Updog będzie dogrywka między miejscem drugim a trzecim. Trochę pozazdrościłam. Dokładnie do momentu, w którym usłyszałam Agata i Kiara i…Gosia i Baloo – znacie ten moment, w którym czujecie wielką euforię a potem nagle oblatuje Was strach? Trochę tak jakby pędził na Was jednorożec? 😀 Tak się pozczułam. Miałam krótką chwilkę na przygotowanie piętnastosekundowej sekwencji – zaprawdę powiadam Wam, nie wiecie jak mało to jest piętnaście sekund i jak niewiele można w tym czasie zrobić, niestety. Tutaj los już trochę mniej się do mnie uśmiechnął, bo musiałam startować jako ta pierwsza z dogrywki, więc trochę działałam na ślepo. W efekcie Agata zasłużenie pozamiatała pole startowe i wraz z Balem stanęliśmy na pudle z numerem trzy.

Za zdjęcie dziękuje Ninie <3

Nie muszę chyba wspominać, że jestem bardzo zadowolona z wyniku? Szczególnie, że to był nasz debiut. Bardzo fajne uczucie, a tak naprawdę najfantastyczniejszą sprawą w tym wszystkim jest to, że pieski naprawdę kochają to robić – Bal za każdym razem, kiedy przeskakuje banner advantix jest pewien, że znów pędzi po laury – zresztą widać na tym zdjęciu, suczki mówią “Bitch please, I’m fabulous“, a Bal mówi “Dobra, wyjmuj frizbi i mów mię co robimy dalyj!”. No i wiadomo – startowanie we freestyle równa się milion fajnych zdjęć, mam szczególny sentyment do tego, autorstwa Tomka, jest proste a jednak pełne emocji i tak naprawdę zawiera piękno całej pracy i sens startów z psem:

fot. Tomasz Mońko K9Action Photography

I tego od Cyntii – taki over to było moje ciche marzenie, a praca nad nim, jak rzadko kiedy w przypadku Bala, to było dobrych kilka treningów. Musiał trochę przełamać swój strach, że zabiję mamę, a ja musiałam naprawdę wypracować dobry, nie telepiący się floater, dość wysoki, żeby wszystko wyglądało jak należy.

fot. Cyntia Zygmuntowicz Photography

Lepszego debiutu niemal nie mogłam sobie wymarzyć. To znaczy  – mogłam wywalczyć nam to drugie miejsce. Ale mądrzejsi mówią, że poziom był bardzo wysoki, a ja sama wiem, że dziewczyny były po prostu świetne. W Gdyni, na levelu 1 zaistniała po prostu MERLE MOC! <3

Na piedestał z Balem! fot. Alicja Zmysłowska

Niestety najprawdopodobniej to były nasze ostatnie zawody w tym sezonie – wrzesień może okazać się nie do zrobienia niestety. Lepszego zakończenia sezonu nie mogłam sobie wymarzyć. Teraz pozostaje powolne rozprężenie piesków i rozmyślanie na okres jesienno-zimowy  – może by tak nowy freestyle? A może tylko odpicować “stary”? Czy trójka na podium jest równoznaczna z osłanianie tyłów w levelu 2? Co na to kodeks honorowy? 😀

A jesteście ciekawi jak to wszystko przeżył Pan Maz? Zaskakująco dobrze. Oczywiście trochę martwiłam się, czy będzie w stanie przeżyć miliony piesków i babskie rozmowy…o pieskach, szczególnie, że raczej należy do tych ludzi, którzy obserwują niż zabawiają całe towarzystwo. Tymczasem okazało się, że pierwiastek heheszkowania w nim nie umarł, mimo trudnych spraw, czillowania z pieskami na plaży, chodzenia z pieskami po deptaku, posiadania dużej ilości piesków na małej powierzchni i braku lodówki na piwo. Myślę, że dość dzielnie wkupił się w madzonowe towarzystwo, chociaż wszystkie odnosiłyśmy wrażenie, że podczas gdy my fantastycznie się bawimy i mamy bekę z całego świata on ma taką samą bekę…ale z nas. Tym niemniej sam zadecydował że jedzie, pojechał, przeżył i wrócił, bez ani jednego zdania sprzeciwu. Na papiery rozwodowe wciąż czekam 😛 Bardzo proszę round of applause dla Pana Męża *klapklaskklapklaskklapklask*

Podsumowując – nie do końca chciałam jechać, trochę stresowałam się tym, czy PM się odnajdzie, czy dam radę nie spierdzielić koncertowo freestyle i tego, czy Ruby nie zamieni mojego żywota w piekło. Jak widać – obawy okazały się niepotrzebne. Na szczęście obecność ekipy wyborowej nieco tonowała mój stres, bez słodkopierdzącego głaskania po buzi, a raczej kop w tyłek i zasuwaj do przodu na to pole, kil’lem!, a nasza tradycyjna gra spotkaniowa (Taboo) jak zawsze utrzymywała melanż do późnych godzin wieczornych. Jak na osobę, która nawet w Sylwestra odpada tuż po wypiciu szampana nasze posiadówki do 3 czy 4 w nocy musiały mieć znamiona jakiejś magii. Poza tym nagle okazało się, że mamy dwie fantastyczne i mądre nastoletnie córki, które na szczęście nie mieszkają z nami, dlatego dogadywaliśmy się jedwabiście – uszanowania domku numer 4! <3 Wróciłam bardzo szczęśliwa, ale też bardzo zmęczona. Gdzie te moje wakacje?

2 komentarzy na temat “Latające Psy Gdynia

  1. Pan Mąż to prawdziwy twardziel!
    Swoją drogą, pamiętam, że jak Gambit pierwszy raz widział morze (po zawodach obedience rok temu) to się trochę przestraszył fal, ale wystarczyło rzucić mu piłeczkę do wody i zapomniał zupełnie o tym, że to jakaś inksza woda niż zwykle. 😛

    Raz jeszcze ogromnie gratuluję startu w Balem we free – wiem, że się nie znam i moja opinia jest niezbyt istotna, ale dla mnie byliście naprawdę super! <3

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *