
Nawet najdłuższy marsz zaczyna się od kroku, że tak sparafrazuję Konfucjusza. Znacie pewnie ten cytat, wyrecytowalibyście go zaraz obok carpe diem i kiedy czegoś gorąco pragniesz, to cały wszechświat…i tak dalej. Macie wyświechtane bon moty za nic? Czy jak niegdysiejsza ja z wypiekami notujecie w swoich kapowniczkach co bardziej butne lub chwytające za serce, rozdzierające na pół, czytane pod poduszką w bezsenne noce, kiedy to losowy Jurek z szóstej be spisał zeszyt od Anki, nie ode mnie.
Reagujecie ziewnięciem na teksty na tle zamglonych gór pisane helveticą? Słusznie, słusznie. Ale należy oddać tu honor wielkim, nie wszystkie przysłowia są pustymi słowami, sępie miłości jakaniołagłos. Kilka z nich rzeczywiście jest mądrością narodów i już śpieszę Wam wytłumaczyć dlaczego tak uważam. Uwaga wpis może zawierać ślady moralizatorstwa, posmarowane gorzkim życiowym doświadczeniem na posypce z chęci ugryzienia się ze złości w dupę, że się odpuściło 🙂
Z wiekiem i z czasem, faktycznie przekonuje się, ze to naprawdę tak jest. W pewnym momencie budzisz się na jakimś etapie życia i dziwisz się, kiedy to minęło. Te małe problemiki które kiedyś urastały do rangi wielkiego głazu ciążącego u szyi, dziś okazują się przeszłością. Najtrudniej było zacząć, postawić ten pierwszy krok – czy to było realne zmierzenie się z problemem, czy po prostu pogodzenie się z faktem, ze coś nie jest tak, jak być powinno. Ta chwila, kiedy trochę przestało się oszukiwać siebie, innych i postanowiło zebrać resztki swojego morale w troki i podjąć rzuconą rękawicę.
Im bardziej zagłębiasz się w swoją pasje, tą odskocznie od szarych obowiązków, widać więcej niedociągnięć, rzeczy do przepracowania czy kwestii które spędzają nam sen z powiek. To naturalne. To dobre, dzięki temu rozwijamy się, stawiamy sobie nowe przeszkody i cele do odhaczenia. To nas wzbogaca jako człowieka, jako dyskutanta. Nieważne, czy czekasz na swoją kolej w grze w siatkę, wykładasz na kasie w Biedronce, czy tłumaczysz całki na politechnice. Klucz, to nie stać w miejscu, poruszać się, odkrywać.
Czy to było kolejny raz zepsute przywołanie, czy porażka na zawodach, czy pogryzienie. Każde potknięcie czegoś nas uczy, osobiście ja mocno, szybko i gorzko uczę się właśnie na porażkach, a moim największym motorem do działania w kierunku poprawienia swojego podejścia to wstyd. Że nie upilnowałam sytuacji stresowej, na siłę, za szybko chciałam przepracować sytuacje, za wcześnie dla psa. Nie byłam gotowa technicznie na debiut, nie udźwignęłam, nie pomogłam psu. Nie wszystko pamiętam w wychowaniu nieletniego pieska, na bank coś spieprzę, a tak łatwo nie wybaczy. Jest presja, mleko się wylało. Dałam dupy. Opcje są dwie – możemy się poddać i wycofać. Zostać w domu lizać rany i panicznie unikać wszystkiego (oczywiście, że to przeszłam, podczas początków pracy z Ru). Albo usiąść. Przeanalizować. I wziąć dupę w troki, otrzepać kieckę, poprawić koronę. I wziąć tego byka za rogi, rozpykać w drobny mak.

Kilka razy w życiu odpuściłam, poddałam się, bo nigdy nie należałam do przegryzających tętnicę fajterek. Nie przepadałam za rywalizacją, słabo mi się robiło od sprawdzianów, konkursów, jakichkolwiek tabelek i ocen postępowania, choćby wirtualnych, w głowie. Każda moja rezygnacja, każde powiedzenie spasiba, mi scusi signora, trzaskam drzwiami i wychodzę wraca do mnie. Te dziesięć, piętnaście lat po czynie. Wraca i irytuje, że nie dokończyłam. Do tej pory żałuję swojego durnego lata, kiedy cała załoga podeszła i zdała patent z palcem w uchu sąsiada, a ja obłożona podręcznikami powiedziałam, że mamy czwororęcznego sternika i ja podchodzić nie będę bo nie robiliśmy zwrotu przez rufę. No i nie podeszłam. I do tej pory płaczę, i dalej serce mi się rozdziera za żeglowaniem. Tęsknie za tym, totalnie irracjonalnie marzę o własnej łajbie i nie pojadę na Mazury, bo dla mnie przebywanie na Mazurach bez możności żeglowania i noclegu na dziko to żadna przyjemność. Pominę wszystkie prywatne ja odpuszczam, dziękuję, dobranoc które pozostawiają dalej w pamięci co by było gdyby. Takie rzeczy wracają po latach. Nie to, że próbowałam zrobić sobie kocie oko i współlokatorka zakrztusiła się ze śmiechu herbatą a za trzecim razem wsadziłam sobie eyliner w oko (tak, dobiegam trzydziestki i uczę się makijażu wraz z Red Lipstick Monster :D).
Teraz już wiem, że to tylko chwila. Że jest nieprzyjemnie kilka prób. Że żmudnie, toczy się pod tą górkę, wydawałoby się, że już nigdy nie będzie lepiej. Nagle budzisz się i już nie pamiętasz co to było, jak to się mogło zmienić, kiedy przestało być tak trudno. Nieudane próby zlewają się w jedna teoretyczna sytuacje która spowodowała wzmożona prace. A reszta jest tylko mglistym wspomnieniem, przebytej drogi. Pozostaje tylko dumna z wykonanego zadania i przekonanie, że jak się z tym udało, to i na pewno uda się własnoręcznie odnowić meble. Albo otworzyć sklep internetowy. Albo wychować kolejnego psa. Że porażka to tylko część nauki. Że są chwile małych zwycięstw, choćby tylko prywatnych, na własnym podwórku, we własnej pamięci.
To tylko jeden krok. Drugi. No trzeciego nie zrobisz?
Idealnie w temat <3 Też żałuję kilku rzeczy, których bałam się podjąć – za każdym razem życie kopało mnie w tyłek "jak mogłaś?! Taka okazja! Teraz cierp!".
Jednak warto pamiętać że czasem też trzeba odpuścić. Nie mówię o tym, żeby robić to zawsze, ale w niektórych sytuacjach warto 🙂
Jestem za walczeniem do końca, nie poddawaniem się i podnoszeniem poprzeczki. Bo wiem że mogę. Nie ma rzeczy niemożliwych. Są tylko nasze ograniczenia.
Otóż to. Z drugiej strony trzeba się też nauczyć kiedy odpuścić, to jest kolejna lekcja. Ciężko znaleźć złoty środek, żeby potem nie żałować 🙂
Dlatego tak ważne jest samozaparcie i dążenie do celu mimo wszystko. Ja zawsze staram się znaleźć jakiś motor napędowy, który pomoże mi zrealizować własny cel. Dobrze jest też mieć w swoim otoczeniu osoby, które motywują i pomagają, nie dołują, ale mówią, że przecież i tak się uda 🙂
Taaak! To prawda! Warto mieć osoby, które motywują do działania, popychają i są inspiracją.
Kocham ten typ moralizatorstwa <3
Weee <3
Dlatego lubię takie wpisy – dają mi wielkiego kopa motywacyjnego 🙂
Cieszę się zatem! 🙂
Ja to zawsze wolałem kundelki, a nie pieski rasowe. Zawsze se obawiałem, że rasowe mają większą tendencję do chorób i będą narażone na częste choroby. Czy to prawda? Wasze psiaki chorują?
Nigdy nie ma się stuprocentowej pewności, że pies, który mieszka z nami nie zachoruje. Z mojego doświadczenia, statystycznie mogę powiedzieć, że najwięcej choruje psów ras popularnych z pseudohodowli. Pieski w prawdziwych hodowlach w większym stopniu są kochane i planowane i przede wszystkim dogłębnie badane w kierunku chorób dziedzicznych. Co prawda ze wszystkich psiaków, które posiadałam tylko 3 mam rasowych z papierami (reszta to adopciaki w typie saluki i boksera) i też ciężko mi się wypowiedzieć na ten temat – najstarszy z”papierowych” ma 4 lata. Jak dotąd żadnych problemów nie było i wierzę, że przez długi długi czas nie będzie.
W mojej opinii kluczowe znaczenie ma odpowiednie żywienia.