W pierwszej części opisałam Wam podstawowe informacje dotyczące pobytu w Słowenii, teraz planuję Wam troszkę opowiedzieć o miejscach, które podczas prawie dwutygodniowego pobytu, udało nam się zwiedzić. W tej części zabierzemy się za sam koniuszek – południe kraju (czyli nadmorskie miasteczka), a następie opowiem Wam o atrakcjach w okolicy naszej kwatery. Zapraszam na porcję wakacyjnej nostalgii 😀
Kiedy przyjechaliśmy do naszej miejscowości przywitała nas ulewa. Następnego dnia, również padało, i taka aura miała utrzymywać się przez kolejne dwa dni, dlatego po pobieżnym spacerze po okolicy, postanowiliśmy uciec przed deszczem nad morze. Z naszej miejscowości (Stara Fuzina), nad morze jechaliśmy nieco ponad 2 godziny, nie obyło się bez stresu, bowiem gdzieś na ostatniej prostej przed miastem o wdzięcznej nazwie Koper, Stworek zaczął skrzypieć. Krewet to takie zwierzątko, które bardzo szybko ze stanu bezczynności przechodzi w stan uśpienia – jak dobry laptop. Zazwyczaj wsadzona do samochodu natychmiast wyłącza zasilanie i budzi się po usłyszeniu zaciąganego hamulca ręcznego. Dlatego kiedy nagle znienacka zaczęła się kręcić i kwęczeć mogło to oznaczać tylko jedno. Kataklizm. Nawigacja pokazywała jeszcze 2o minut do postoju, a my pruliśmy jedną z autostrad, bez pobocza, bez żadnych MOPów. W samochodzie zrobiło się nerwowo, Stworek skrzeczał nieustannie, ostatecznie udało nam się zajechać z piskiem opon na stację, ja wypadłam z Krewetem z auta, no i się podziało. Oszczędze Wam reszty historii, powiem tylko tak, że wkroczyliśmy w krainę piasku i łysych badyli (klimat śródziemnomorski), nie mogłam posprzątać efektu kwęczenia Nenu w żaden sposób, ani zasypać, ani nic, więc spaliwszy się ze wstydu, lekko przysypaliśmy efekt i chyłkiem wycofaliśmy się do auta do auta a następnie zniknęliśmy.
Koper, Izola, Piran
Na swój pierwszy cel obraliśmy właśnie Koper, ale w ten dzień (niedziela) nie mieliśmy możliwości zaparkować nigdzie, nawet na olbrzymim, płatnym parkingu, dlatego z kwitkiem musieliśmy pojechać do następnej miejscowości. W Izoli zaparkowaliśmy już bez problemu, w przemysłowej części portu, która charakteryzowała się dość rozległym parkingiem (płatnym), ale nie miała dogodnego zejścia do morza (moc dużych, ostrych kamieni). Postanowiliśmy zatem ruszyć nieco w dół, w stronę plaży. Okazało się, że na promenadę nadmorską nie można wejść z psami, dlatego musieliśmy odbić nieco w bok. Muszę Wam przyznać, że akurat nadmorska część Izoli nie sprawiła na mnie dobrego wrażenia. Plaże albo są kamieniste, albo betonowe (naprawdę – są specjalne wejścia, odlane z betonu, na których rozstawione są leżaki), a wszędzie był piktogram z przekreślonym psem.
Ostatecznie idąc wybrzeżem, w pewnym momencie zauważyliśmy niewybetonowany fragment z drobnymi kamyczkami i dogodnym zejściem do plaży. Głodni pływania w Adriatyku. Zdążyliśmy rozłożyć instagramowy ręcznik, machnęłam kilka zdjęć, i wtedy podszedł do mnie pan, który poinformował, że również i na tę plażę nie możemy wejść z psami, ale pokazał, że tuż obok znajduje się specjalny fragment wyznaczony tylko dla psów.
Faktycznie, miejsce to było odgrodzone murkiem, bramką zamykaną na sprężynkę (dzięki czemu furtka zamykała się samoistnie i nie było ryzyka, że jakiś zwierz pryśnie), posiadało betonowy podest, oraz jedną ławeczkę. Wbrew moim obawom, nie było brudne, nigdzie nie było psich kup. Było czysto, schludnie, ale jak widać na zdjeciach, niezbyt pięknie. Wykąpaliśmy się w ciepłym morzu, pieski popływały, i zwinęliśmy się, miejąc nadzieje, że może chociaż Piran okaże się bardziej gościnnym miastem.
Potem udało nam się przespacerować starówką Izoli (przepiękne, klimatyczne pastelowe domki – patrzcie wyżej, na zdjęcie Bala), zjeść przepyszne lody w porcie i chwilkę odsapnąć. Następnie ruszyliśmy dalej.
Do Piranu zawitaliśmy w samo południe. Samochód zostawiliśmy na ogromnym płatnym parkingu, tuż przed samym miastem ( resztę przeszliśmy już piechotą, około 10 minut – nie chcieliśmy ryzykować). Sam deptak, podobnie jak w Izoli, składał się głównie z wydzielonych, betonowych miejsc dla plażowiczów i chodnika dla spacerowiczów. Obfitował również w różnego rodzaju klimatyczne knajpki, już z typowo włoskim jedzeniem (owoce morza, pizze i pasty) oraz mocą przepysznych lodów. Faktycznie samo miasto jest dość klimatyczne – nam, jako, że byliśmy świeżo po zwiedzaniu Rzymu, bardzo przypominał włoskie uliczki, z brukowanymi kocimi łbami, wąskimi, kolorowymi zabudowaniami, przestronnymi placami i naprawdę masą odwiedzających ( nadmorskie miasteczka Słowenii lata były pod wpływem weneckich kupców, i tu naprawdę te Włochy czuć). Tuż przy samym morzu, usiedliśmy i zjedliśmy przepyszną pizzę – samo spacerowanie, jedzenie i pobieżne zwiedzanie Piranu było totalnie bezstresowe, wszędzie można było zawitać z psami, usiąść, zjeść, odpocząć – kilku turystów z niesamowitymi uśmiechami pomagało mi przy robieniu zdjęcia psów na tle morza, zagadując do nich, żeby patrzyły w odpowiednią stronę i robiąc im zdjęcia. Wzruszyła mnie również azjatycka wycieczka, która napadła mnie (Adam wtedy oddalił się wyjąć pieniądze z bankomatu, a ja odpoczywałam na placu (Tartinijev trg). Radosny Azjata w średnim wieku podbiegł, wskazując na Nenu powiedział “Pode koli”? “Pode koli!”. Jednocześnie zapytując, czy może sobie z nią zrobić zdjęcie. Ostatecznie ja w lekkim stuporze siedziałam gdzieś z boku, a masa ludzi stroiła miny do iPada z lekko zdziwioną Nenu w środku trzaskała sobie zdjęcia. Dla mnie bardzo istotna uwaga, ja o tym totalnie zapomniałam – pamiętajcie, żeby mieć ze sobą wodę i miskę dla psów – zewsząd otacza nas słona morska woda, a tylko w jednej lodziarni pieski miały dostęp do miseczki. Moja wina. Bardzo wzruszył mnie też polski akcent – otóż w restauracji, którą wybraliśmy dziewczyna, która przyniosła nam menu i zbierała zamówienia rozmawiała z nami po polsku – okazało się, że w Polsce ma dalszą rodzinę, a już potem jak odkryła, że psy są pod stołem, to była najlepszą kumpelą świata, bo uwielbiała i bordery i aussie (rozróżniła! :D).
Reasumując – Piran i Izola jak dla nas to były miasta, które warto zwiedzić, zjeść pyszne lody…i wrócić w cichsze rejony Słowenii. Szczególnie w Piranie natężenie i zagęszczenie ludzi, szczególnie pod koniec sezonu było naprawdę ogromne. Faktycznie samo miasto miało niezapomniany, śródziemnomorski klimat, jednak my mamy trochę inny tryb wakacji – lubimy przebywać możliwie w dziczy, gdzie jest nieco chłodniej, można swobodnie spacerować, nikt po nikim nie depcze. A jeśli szukacie pięknych i piaszczystych plaż, to również się rozczarujecie – wybrzeże Słowenii kamieniami i betonem stoi. Jestem przekonana, że nie chciałabym tutaj spędzić całych dwóch tygodni.
Jezioro Bohnij, Stara Fuzina
, Mostnica, wodospad Savica
Kiedy już trochę pogoda się poprawiła, postanowiliśmy nieco lepiej pozwiedzać nasze okolice. Na pierwszy rzut obraliśmy pobliski wodospad, Savica (slap Savica, totalnie uwielbiamy słoweńską nazwę wodospadu :D). Podjechaliśmy pod parking, uiściliśmy stosowną opłatę, i uzbrojeni w dobre humory ruszyliśmy po kamiennych schodach pod górkę. Po dwudziestominutowej marszrucie (dość ostro pod górkę), naszym oczom ukazał się drewniany podest, na który wchodziło się z zachowaniem kolejki (mimo końcówki sezonu, chętnych było niemało), a anstępnie można było dość do wodospadu, oddzielonego metalową furteczką. Było to też jedyne miejsce, podczas naszego wyjazdu, kiedy jakiś pies chciał zaatakować nasze psy. Był to oczywiście, wolny elektron, shih tzu…z Polski, sądząc po próbowach przywołania go do siebie. Tego też nie rozumiałam – dlaczego ktoś na ścieżkach, gdzie ludzie siłą rzeczy muszą mijać się bardzo blisko, nie potrafił przytrzymać psa na smyczy, tylko mógł on luźno biegać góra dół, bez żadnej kontroli. Muszę Wam przyznać, że z perspektywy czasu, ten Savica okazał się najsłabszą atrakcją ze wszystkich. Ot, na tyle mało malowniczy, że ciężko było wykonać jakieś fajne zdjęcie – to powyżej, to zdjęcie już z drogi powrotnej. Czy kto dojrzał ninję Pana Męża?
Lekko rozczarowani, postanowiliśmy ruszyć na pobliski szczyt (co to dla nas, zaprawionych w bojach, przecie!). Okazało się, że najpierw jest ostre podejście, a potem robi się tylko…stromiej. Na początku pociłam się, klęłam (jestem straszna, jeśli chodzi o wspinaczki górskie, lubię, ale nikt, przy zdrowych zmysłach mnie na nich nie lubi, albowiem cisnę pod górę jak traktor, wyglądam jak pomidor, pocę się jak koń, a klnę niczym szewc). I tu okazało się, że czeka nas kolejne rozczarowanie, albowiem ścieżka robiła się coraz węższa, coraz bardziej niebezpieczna (powalone drzewa, usypujące się w przepaść kamyki), a ostatecznie poddaliśmy się ze względu na psy, kiedy zamiast regularnej ścieżki, pojawiły się metalowe haki wbite w skały, żeby móc kontynuować wspinaczkę.
Tego dnia wróciliśmy na jedzenie, a następnego udało nam się obmyślić inną, bardziej satysfakcjonującą trasę. Tym razem postawiliśmy na zwiedzenie doliny Voje, oraz wąwozu Mostnica. Ruszyliśmy wprost ze swojej kwatery. Najpierw czekała nas krótki spacer pod górkę, a następnie (po uiszczeniu opłaty), wkroczyliśmy na teren wąwozu.
Tu już podobało nam się dużo bardziej – spora część trasy wiedzie przez las, można sobie spokojnie przysiąść, podziwiać niesamowity bieg i kolor rzeki, obmyć ręce i naprawdę odpocząć – tu turystów było już znacznie, znacznie mniej.
Po dojściu do tak zwanego Słonia (ta formacja powyżej), możemy wrócić drugą stroną do domu, albo przejść się nieco dalej, doliną Voje aż do wodospadu Mostnica – i taką trasę właśnie wybraliśmy. Dłuższą chwilę spacerowaliśmy w lesie, a następnie weszliśmy w piękną dolinę Voje.
Sama dolina ma w sobie dużo alpejskiego wdzięku – przypomina wszelkie reklamy szwajcarskich czekolad, wiecie, te z fioletowymi krowami i drewnianymi domkami na zboczach. Jest spokojna, choć zdarzyło nam się, że dość niegrzeczny owczarek collie chciał trochę ruszyć na moje psy, jednak miałam bardzo niemiłą minę i odszedł sobie. Następnie naszym oczom ukazało się bardzo klimatyczne schronisko, które oferowało przepyszną kawę i jeszcze lepsze, tradycyjne strucle (wyglądały na domowe wypieki).
Spod schroniska wiodła już krótka, ale technicznie dość trudna (mgiełka z wodospadu tworzyła błoto przy podejściu pod górkę – dość ślisko i niebezpiecznie). Ten wodospad również nie zrobił na nas jakiegoś wybitnego wrażenia, ale sama trasa, plus spacer przez wąwozy i doliny sprawił, że naprawdę miło wspominam tę wycieczkę i polecam ją każdemu psiarzowi – piechurowi. Dla mało zaawansowanych jest taka w sam raz. Dodatkowym plusem jest to, że tylko część drogi pokrywa się – już przez wąwóz Mostnica można przejść nieco inaczej.
To by było na tyle jeśli chodzi o kolejną część naszych wakacji w Słowenii – dajcie mi koniecznie znać, czy chcecie więcej tego typu wpisów (myślę, że materiałów mam jeszcze przynajmniej na dwa!). To od Was tak naprawdę zależy, czy chcecie więcej – ja o Słowenii mogę zawsze, w każdych ilościach, no jestem zakochana! 🙂 W tym roku wciąż nie podjęliśmy decyzji, gdzie wybierzemy się na wakacje, więc jeśli znacie inne podobne kraje, w których można się tak zachwycić jak Słowenią to piszcie, bardzo chętnie rozważę!
A jeśli ktoś ma niedosyt zdjęć, to zapraszam na filmik podsumowujący nasze fantastyczne wakacje:
Chorwacja! Już od kilku lat regularnie ją odwiedzam, w tym roku pierwszy raz z piesełkiem 🙂
No właśnie mam wrażenie, że Chorwacja jest tak strasznie popularna, że już tam nie ma okresu, żeby nie napotkać dzikich tłumów ludzi 😀
Przełom kwietnia/maja i wrzesień – w mniejszych miejscowościach jest pusto, nie jest za gorąco, naprawdę warto 😀
To ja wybieram listopad 😉
Zdecydowanie prosimy o więcej Słowenii – tym bardziej że wiele osób zaraziliście i też mają ochotę się tak wybrać 😀
O nie! To teraz czuję się odpowiedzialna xD
Wincyj Słowenii i to tak na poważnie może coś o jeziorach czy rzekach nad którymi można się kąpać (jak widzę piękne jezioro z zakazem pływania o mój wewnętrzny potworek chce czym prędzej do niego wskoczyć ^^) bo na filmiku robiły super wrażenie a w tym wpisie z takich rzeczy było tylko o morzu które was nie do końca zachwyciło ;-;
Odsyłam do wcześniejszego wpisu o Słowenii – większość ujęć, gdzie brodzimy w wodzie, czy psy pływają pochodzi znad jeziora Bohnij. Osobiście pływałam ze 2 razy, Pan Mąż częściej, bo jak przystało na jezioro polodowcowe było wręcz pieruńsko zimno (a wyobrażam sobie, że na początku września, czyli de facto pod koniec lata mogło być już “nagrzane” że tak to ujmę w sarkastyczny cudzysłów :D). To piękne, turkusowe jeziorko to rezerwat Zelenci, ono wydawało się nieco cieplejsze, ale już tam był bezwgzlędny zakaz pływania, którego trzymaliśmy się ostro (psy były nieco rozżalone). Reszta to znów – pieruńsko zimne, górskie rzeki 😀 Jedyny ciepły miły zbiornik to Adriatyk tak na moją skalę – ale ja mam niedoczynność tarczycy i jestem ciepłolubna 😀
Więcej wpisów o Słowenii proszę!
A z krajów które mnie zachwyciły to zdecydowanie kraje skandynawskie – w żadnym z nich wprawdzie nie byłam (jeszcze!) ale się zaczytuję i oglądam zdjęcia na potęgę 😀
U Makulskich jest trochę w tym temacie, więc zawsze można się zainspirować, chociaż skoro ty jesteś ciepłolubna, to nie wiem, czy to miejsce dla ciebie 😛
Taki jest plan – myślę, że materiału mam jeszcze na 2 notki 😀 Ja jestem fanką umiarkowanego klimatu, chyba wole jak jest 10 stopni niż jak 35 nawet 😀
Piękne zdjęcia 🙂 🙂 🙂
Dziękuję <3
ale tam pięknie!!! i te dwie cudne mordki <3
Tak, jestem kompletnie zakochana w tym kraju!
jak prezentowały się temperatury we wrześniu? faktycznie można uśrednić do 22-23 stopni (jak accuweather)? Pytam, bo zahaczamy o bohnij w drodze na Istrię (na której również liczę, że temperatury będą już akceptowalne dla nas i dla cielaka).
Tak, myślę, że było podobnie jak w Polsce w lecie – kilka dni padało cały czas, ale potem było przyjemnie – dla mnie w sam raz, czyli właśnie okolice 20 stopni. Natomiast już na “wybrzeżu” powiedzmy była temperatura bardziej śródziemnomorska – około 30 stopni i palące słońce.
Więcej więcej Słoweni! <3 Od kilku lat marzę o wycieczce tam, w tym roku już postanowione – we wrześniu pakuje stado do auta i jedziemy chodzić chodzić spacerować 😀
Proszę o więcej!
Ja na wyjazd z psami polecam Sardynię i Prowansję, bardzo psiolubnie, bardzo pięknie 🙂
Będzie będzie! <3 O mamo Sardynia i Prowansja brzmi cudownie <3
Ale numer? Właśnie wsiedlismy do auta z moim Panem Mężem ?i z naszymi dwoma australijczykami a on mi tu podsuwa Twój blog do poczytania ?Zgadnij gdzie jedziemy? Oczywiście do Slowenii❤️
Byliśmy tam 2 lata temu. Sami bez psów. Pamiętam jak dziś. Sierpień. Jesteśmy w Beskidzie u naszego kochanego weta który próbuje uratować naszą kochana Lisie (oczywiście ozik). Poddała się. Umarła a nam umarły serca. Jesteśmy z Warszawy, ja do domu nie chce wracać, bo jak bez niej… Żałoba. Pada decyzja. Jedziemy na Słowenię.
To była przepiękna, melancholijna, cudowna podróż. Naszym celem był Tolmin na północy. Jesteśmy kempingowi a do tego mój Pan Mąż ?lata paralotnią, więc pojechaliśmy polatać. Tak jak pisałaś, ten kraj to mekka dla ludzi lubiących wszelkie aktywności. Ja zakochałam się w alpejskim jedzeniu. Uwielbiam ich sery i przepyszne pitne jogurty, które smakują jak najlepsze lodowe szejki, mniam.. ?
Napiszemy jak znajdziemy kolejne godne polecenia miejsca, oczywiście fajne dla psiaków ?
Właśnie zbliżamy się do Czech i tu planujemy poczekać kilka dni aż poprawi się pogoda na Słowenii. Dla naszych kudłatości to debiut pod namiotem we dwójkę, więc jestem ogromnie ciekawa jak nam będzie ?.
Pozdarwimy serdecznie. Marta, Pan Mąż – Michał, Emi i Majki ?