
Już dawno nie napisałam do Was relacji z żadnego seminarium, ani frizbi-wydarzenia, w jakim przydarzyło mi się wziąć udział, jednak tym razem nie mogę się powstrzymać i muszę Wam o tym gościu napisać. Niedawno zakończył się obóz z kolumbijskim zawodnikiem dogfrisbee, Oscarem Arevalo, który na czas wakacji zaplanował sobie tournée po Europie. Obóz miał miejsce w Skrzyszowie pod czeską granicą, trwał cztery dni i odbywał się na terenie Fun & Focus.
Na obóz zapisałam się jeszcze w zimie, jeszcze z pełną pewnością, że skorzystam jako aktywny uczestnik. Planowałam przepracować nowe sekwencje, potrenować dystanse, nauczyć się nowych trików, generalnie – ogarnąć technikę swojego rzutu, bo mimo wielu lat, wciąż pozostawia ona wiele do życzenia.
Jak już wiecie – pewien Pasożyt pokrzyżował mi nieco plany, i ostatecznie z obozu zrezygnowałam – po tylu latach walki nie wyobrażałam sobie innej opcji niż zminimalizowanie ryzyka tylko dlatego, że chciałabym nakrapianemu pieskowi porzucać plastikowe krążki. Podczas którejś z nasiadówek w madzonach dziewczęta podrzuciły pomysł, że może jednak wybrałabym się z nimi, ale jako obserwator – i na tym ostatecznie stanęło.

Jeszcze nie do końca byłam pewna, czy dam radę wziąć udział we wszystkich czterech dniach wydarzenia (to akurat była końcówka mojego szóstego miesiąca, jednocześnie panował tam upał jak na sawannie) i rzeczywiście okazało się, że jeden upalny dzień dał mi tak w kość, że następnego odpuściłam wycieczkę, żeby dać sobie czas odpocząć. Ostatecznie wzięłam udział w trzech z czterech dni obozu.
Sporym minusem dla nas było to, że codziennie musiałyśmy dojeżdżać 60 km w jedną stronę, co wiązało się z pełną logistyką wstawania i codziennego ogarniania się. Mimo wszystko, w aucie pełnym psów i znajomych nudzić się nie sposób, więc z reguły droga mijała szybko i bezproblemowo, możnaby powiedzieć, że prawie nie czuło się straconego na dojazdach czasu.

Sam Oscar okazał się być naprawdę fantastycznym, pogodnym i bardzo kreatywnym człowiekiem. Z czystym sumieniem powiem Wam, że nigdy nie byłam na podobnie inspirującym wydarzeniu. W teorii każdy dzień miał swój temat przewodni, jakąś oś, według której poruszaliśmy się, jednak nie było to klepanie do bólu podobnych schematów – za każdym razem Oscar zadziwiał mnie swoim kreatywnym i innowacyjnym podejściem do sprawy – pokazywał znane nam rzuty z zupełnie innej perspektywy, dodawał krok, ruch, albo inne ułożenie ręki, dzięki czemu mieliśmy nieustanny powiew świeżości i nie sposób było wpaść w obozową rutynę.
Z obozu wracałyśmy niesamowicie zainspirowane, przerzucałyśmy się pomysłami na pomieszanie trikówek z rzutami, na sekwencje czy układy, głównie dlatego, że Oscar jest naprawdę fantastycznym nauczycielem – to nie jest tak, że sztywno pokazywał nam, że overhand wyrzuca się tak, i w sumie przechodzimy do następnego punktu programu. On obserwował jak każdy z nas podchodzi do danego zadania, dopytywał “i co teraz można by z takim ułożeniem ręki zrobić?” albo “spójrz, z tego można płynnie przejść do passingu”, dzięki czemu uczył i pokazywał, jak z nawet podstawowego, rzutowego placka zrobić trzywarstwowy tort z kremem. To było coś niesamowicie świeżego, takie zupełnie inne, magiczne podejście.

Z tym wiąże się również nieco inna kwestia – w mojej opinii nie był to obóz dla osób stricte początkujących. Nie zatrzymywaliśmy się wiele nad kwestiami konkretnych rzutów, raczej wyglądało to tak, że Oscar mówił do jakiego teraz przechodzimy, i następnie pracowaliśmy nad jego wariacjami. Oczywiście, jeśli ktoś miał jakieś wątpliwości, czy problemy natury technicznej, uzyskiwał poradę, czy pomoc, jednak wciąż wydaje mi się, że osoby raczkujące mogłyby nie wynieść tyle, ile ci bardziej zaawansowani w temacie. Dzięki temu też szło nam wszystko sprawnie i kreatywnie.
To by było na tyle, jeśli chodzi o kwestie z punktu widzenia obserwatora, ponieważ to dla mnie była jedyna opcja uczestnictwa w tym obozie. Pierwszego dnia Oscar poprosił jeszcze, żebym pokazała jak wygląda nasza praca w dystansach (to kolejna jego fantastyczna cecha – nie dość, że zapamiętał piętę Achillesową każdego, to już pierwszego dnia potrafił przyporządkować daną bolączkę do uczestnika i rozpoznać). Tutaj stawiam kolejnego plusika, bo wiem, że niełatwo jest zapamiętać twarze, szczególnie obcojęzyczne twarze 😀 No i muszę powiedzieć, że posługiwał się nienaganną angielszczyzną, więc bardzo łatwo nam było się porozumiewać i rzucać żarciki.

Z relacji dziewczyn wiem też, że one ze swoich indywidualnych sesji były równie zadowolone – udało im się popchnąć i zrobić wiele nowych rzeczy, o których myśl w głowach nigdy wcześniej nie była się w stanie pojawić. Podczas tego obozu nie było miejsca na stwierdzenie, że czegoś się nie da, raczej wszyscy wspólnie zastanawialiśmy się jak to wprowadzić w życie tak, żeby było to jednocześnie bezpieczne, wygodne i wyglądało zjawiskowo.

A na koniec Oscar miło zaskoczył mnie naprawdę przemiłymi słowami na temat Nenu – bo tylko ją wzięłam w ramach socjalu na tych kilka dni. Bardzo podobała mu się jej praca, wyciąganie wniosków i myślenie podczas tej jednej krótkiej dystansowej sesji (a potem oczywiście cichcem na boku zainspirowana na milionprocent próbowałam “dozwolone” figury frisbee).
Czy polecam wybranie się na zajęcia prowadzone przez Oscara? Tak. Na milion procent tak, mam nadzieję, że jeśli zawita w przyszłym roku do Polski, również uda mi się popracować choć chwilę z nim. Jest przesympatycznym, niesamowicie otwartym i kreatywnym człowiekiem, który uwielbia dzielić się swoją wiedzą, pomysłami i frizbizajaraniem z innymi. Warto tam być, warto go poznać i spojrzeć z zupełnie innej perspektywy na swoją pracę w tej dyscyplinie, na to, co można osiągnąć i zupełnie zrewolucjonizować i odświeżyć swoje spojrzenie na treningi. Polecam gorąco!
Aktywnie spędzacie czas – fajnie 🙂 Podobają mi się takie zdjęcia, zawsze to jakaś pamiątka 🙂