Cofnijmy się jakieś dwadzieścia lat wstecz. To był schyłek lata, wiem, bo kilka tygodni później dumna jak paw przekraczałam progi szkoły chwaląc się, że mam psa. Możliwe, że siedziałam w tym samym miejscu, w którym jestem teraz, pisząc do Was te słowa. Wtedy babcia zawołała mnie do telefonu – z pracy dzwoniła moja mama.
“Gosiu, a co sądzisz o rasie chart afgański?”
Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że generalnie są spoko, ale ja to bym wolała goldena. Dziś, te lata później, fascynacja goldenami już dawno za mną, a miłość do chartów siedzi gdzieś głęboko we mnie i się tli.
Miałam dziesięć lat, ale telefon wydał mi się ze wszech miar podejrzany, dlatego kiedy wróciłam do domu od dziadków, rozglądałam się po mieszkaniu. Żadnego psa nie stwierdzono, chyba nawet nie było specjalnej rozmowy w tym temacie. Przyjęłam do wiadomości, byłam lekko rozczarowana – wszak od lat o psie marzę i uwielbiam psy dziadków (foksteriera Bacę od strony taty i kundliczkę Kamę, od strony mamy). Położyłam się wtedy nawet już spać, kiedy zadzwonił domofon. Jako, że zawsze byłam dzikusem jak Nenu, nawet nie wyjrzałam, bo słyszałam głos jakiegoś obcego faceta. Facet wyszedł, a mnie zawołano i moim oczom ukazał się Mój Pierwszy Pies. Bardziej w typie charta perskiego saluki niż afgana, czego ja – jaśnie oświecona kynologicznie – nie omieszkałam na wstępie wypunktować.
Nie będę ukrywać – nie zachwycił mnie wtedy, nie zachwycał mnie przez pierwsze tygodnie. Kolega z pracy mamy, będąc na grzybobraniu (albo był myśliwym? Tego nie pamiętam wiem, że nie mógł tego psa zostawić, bo miał już wyżły) natknął się na niego w lesie. Klasyk gatunku wakacyjnego – był przywiązany do drzewa i spokojnie sobie dogorywał. Gandalf generalnie wszystko robił z gracją, spokojnie i bez nadmiernego pośpiechu.
Wracając do tego wieczoru – pies był przerażony, ja również, bowiem niósł na swoich chudych plecach trudną historię – przez pierwszy rok poruszał się na trzech łapach, jedna została brutalnie obita i stłuczona. Po schodach zawsze zeskakiwał na trzech łapach, tej czwartej nie potrafił używać. Kilka pierwszych nocy panicznie skowyczał w nocy (wiedziony może jakimś instynktem przetrwania, że dziecko krzywdy nie zrobi, wybrał sobie mój pokój na bezpieczną kryjówkę). Płakał jak dziecko, przejmująco, czy z bólu, czy ze strachu – nie wiem. Wiem, że wtedy ja spałam u mamy przestraszona, a w moim dziecięcym pokoiku, w dziecięcym łóżeczku, noc w noc głaszcząc psa, spał mój tata.
Z czasem okazało się że lekarz weterynarii określił go na 1.5 roku, a oprócz urazu nogi (na szczęście nie była złamana) doszły poważne problemy żołądkowe. Najprawdopodobniej był truty lub głodzony, jego jelita nie przyjmowały nic, wszystko przez niego przelatywało (razu pewnego nikogo nie było w domu, a biedny Gandaś kręcił się w przedpokoju tak, że strącił kurtkę mamy i z rozmachem się na niej załatwił). Miesiącami był smutny i zgaszony – tata specjalnie dla niego kupił rower (chart musi się wybiegać!) i jeździł z nim do pobliskiego parku.
Jedyny przysmak, jaki go przekonywał (uwaga, ortodoksi, proszę zamknąć oczy, albo przygotować coś do ich kąpieli po przeczytaniu tego) to krówki (do dziś pamiętam wieeelkie worki krówek z Macro Cash and Carry kupowanych specjalnie dla Gandasia) i herbatniki Bebe, kupowane w blaszaku na trasie spacerowej. Pamiętam też zapach gotowanej wątróbki z makaronem, którą dostawał po kuracji pastami wzmacniającymi (pamiętam nawet różowy kolor tej pasty!).
Był bardzo cichy – jakby nie chciał zwracać na siebie uwagi. Jedyna sytuacja (prócz bolesnych skowytów, albowiem do końca lat był histerykiem, czy była to przebyta trauma i nauczył się że skowyt przerywa ból, czy było to po prostu jego histeria – nie wiem i chyba nie chce wiedzieć), w której wydobył dźwięk, był to wściekły warkot na mojego Bogu ducha winnego dziadka – stąd podejrzenie, że był katowany przez zażywnego starszego pana. Zdarzyło mu się to pierwszy i ostatni raz w życiu.
Nie był to wdzięczny szczeniaczek, nie był to radosny Pikuś i nie miałam jak pochwalić się nim przed koleżankami. To był złamany na pół, piękny, smutny pies.
Nie pamiętam kiedy zaczął witać się z nami przy powrotach.
Pamiętam, że moja biedna mama nieomal chodziła z karteczką, usiłując zapamiętać jego rasę (sa-lu-ki?) oraz imię (byłam świeżo po przeczytaniu po raz pierwszy “Władcy Pierścieni” więc mógł być tylko Gandalfem bądź Aragornem, to jasne). Filmowy hit przyszedł dopiero kilka lat później, dlatego “na dzielni” Gandalf figurował jako Randall (i duch Hopkirka) czy Gandhi (tu miał wiele wspólnego, jeśli chodzi o stan odżywienia ciała i generalną łagodność), co mnie, małego ortodoksa, doprowadzało do wrzenia.
Dźwięk jego szczeku usłyszeliśmy dopiero jakieś 1.5 roku później. Był piękny, głęboki, pełen godności – ten pies cały taki był. Siła spokoju, gracja (nie ma nic piękniejszego niż chart w pełnym galopie, powiadam Wam!). Składał się głównie z czynności off – spał, spał i leżał wyczynowo na kanapie.
Weterynarza bał się panicznie, razu pewnego wyskoczył przez okno w poczekalni, a raz, kiedy dojeżdżaliśmy do lecznicy, nerwowo kręcił się po samochodzie i przez przypadek nacisnął guziczek od otwierania okna, a on skwapliwie skorzystał z wrót wolności.
Mamy z Gandasiem bogatą historię wspólnych przypałów, które są przekazywane i przypominane ze smakiem na spędach rodzinnych. Jeden to taki, kiedy wróciłam ze szkoły i wiedziona wrodzonym poczuciem obowiązku, rzuciłam plecak, złapałam za smycz i wybiegłam na spacer, zamykając drzwi za sobą. Pamiętam jak dziś, że doszłam do obuwniczego na naszym osiedlu (ludzka pamięć jest nieziemska, właśnie przypomniałam sobie zapach tego sklepu, skóry i kurzu!), postanowiłam wejść tam, dlatego – o zgrozo, postanowiłam przywiązać go przed sklepem. Ku mojemu przerażeniu – pies zniknął. Wołałam, coraz to bardziej płaczliwie, rozpaczliwie szukając psa po okolicy. Po półgodzinie, przełykając łzy, bo Gandaś zniknął, pobiegłam do domu, zadzwonić do mamy, do pracy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy po otwarciu drzwi napotkałam na mojego psa patrzącego z niemym wyrzutem. Stał tuż obok tornistra. Po szkole po prostu złapałam smycz z wieszaka, niespecjalnie trudniąc się sprawdzeniem, czy pies podąża za mną.
Druga historia miała miejsce nieco później – w nastolęctwie było mi bliżej do Nenu niż do Ru, i jeśli miałam zapowiedziane, że mam stawić się o 21, to byłam w domu 20:55 i ani minuty później. Pewnego dnia zasiedziałam się u kumpeli, więc z jej klatki schodowej wyskoczyłam jak poparzona i biegłam, żeby stawić się na czas. Zrozumienie dopadło mnie w momencie, w którym zadzwoniłam pod nasz numer. Zdążyłam tylko wysyczeć mamie “ożeszkurnazapomniałampsa” i pozostawiając za sobą tuman kurzu, ruszyłam tam skąd przyszłam. Dzwoniąc domofonem, oprócz histerycznego śmiechu psiapsi, usłyszałam pełne wyrzutu “hau” Gandalfa.
Nigdy później też nie znałam psa, któremu tak siadło imię ( lata później napotkałam na swojej drodze nowofundlanda Gandalfa, co dla mnie było obrazoburcze). Doskonałą klamrą dla całości, taką wisienką na torcie było to, że przez upływające lata, Gandalf z Szarego, stopniowo przemieniał się w Białego – na pewno zauważyliście to na zdjęciach.
Był ze mną resztę podstawówki, towarzyszył w pierwszych randkach w gimnazjum, wytrwale leżał na kanapie całe moje liceum. Ba, zdążyłam skończyć studia, a on wciąż czekał w domu, stanowiąc włochaty mebel. Przeżył piękne szesnaście lat, jednego dnia dostał padaczki, z której nie dało się go wyprowadzić inaczej, niż wprowadzając w śpiączkę farmakologiczną. Chciałabym nie pamiętać tego dnia, w którym przyszło nam się pożegnać.
Piękna historia, aż się łezka w oku kręci ? Pamiętam mojego pierwszego psa, mała czarna podpalana kulka z której wyrosła nam prawdziwa psia Królowa, zawszę chodziła dumnie z podniesioną głową, zamiast ogona miała przecudowny wachlarz z pasemkami na czarnym ogonie. Te pierwsze psy zawszę będą miały szczególne miejsce w naszym serduszku ??❤️?
Niewątpliwe wyjątkowa z Was była para. To wspaniałe, że udało się uratować Gandalfa i znalazł kochający dom u Was. Czytając Twoją przygodę ze smyczą na spacerze przypomniała mi się moja. Na planowanej wizycie kontrolnej u weterynarza doznałam nie małego szoku kiedy zamiast żywego białego kudłatka wyjęłam pluszową zabawkę z transportera. Do dziś nie mogę pojąć mojego roztargnienia, że zabierając transporterek z salonu jedynie spojrzałam do środka – śpi zawinięta kulka ok zabieram i jadę. 😀 W domu wszystko stało się oczywiste psina smacznie spała na sofie pod kocykiem.
Wspaniały piesio i wzruszająca historia. Każdy pies jest niepowtarzalne i zapewne skrywa większą tajemnicę niż niejeden człowiek. 🙂
To imię tak idealnie do niego pasuje, nawet z wyglądu! Piękna historia. Widać, że byliście ze sobą bardzo zżyci. Kiedy ja byłam malutka, moi rodzice mieli dwa psy w typie owczarków niemieckich – mamę Sarę i synka Timura. Timur był bardzo proludzki, uwielbiał dzieci i rodzice nie bali się go przy mnie wypuszczać (niestety w tamtych czasach nasze psy mieszkały jeszcze na dworze, w kojcach). Mam nawet z Timurem zdjęcia, jako dzieciak, który dopiero uczy się chodzić. Sara była trudniejszym psem – nienawidziła obcych, a już szczególnie małych ludzi, toteż nie pozwalano mi na bezpośredni kontakt z nią. A co robiła mała Asia? Wiem to tylko z opowiadań mamy, ale podobno siadałam pod kojcem Sary, która szczekała i darła się na mnie bez opamiętania i tkwiłam w miejscu tak długo, aż się uspokoiła. I tak codziennie. Aż w końcu Sara na tyle się do mnie przyzwyczaiła, że mogła być przy mnie wypuszczana, a nawet chodziliśmy razem na spacery. Timura niestety słabo pamiętam, bo zmarł na jakąś chorobę, kiedy miałam 2 latka. Sara odeszła cztery lata później. Kiedy miałam 3 latka tata przywiózł mi szczeniaczka, małego kundelka Tropka – ale to już bardziej teraźniejsze dzieje, bo Tropuś odszedł w 2017 roku, w wieku czternastu lat.
To prawda, że psy ranią nas tylko w momencie, gdy odchodzą. Ale ważna jest pamięć – i uważam, że piękne jest to, że opowiadasz o Gandalfie z takimi uczuciami. Tak ważne stworzenia w naszym życiu zasługują na to, aby je wspominać.
Fajne te historie, najlepsza to chyba spacer ze smyczą 😉
Ja tylko zgubiłem psa ale na spacerze